Podejrzanym był Kamil Durczok, szef „Faktów”. Sprawą zainteresowała się także Państwowa Inspekcja Pracy, która przeprowadziła własne dochodzenie w szeregach dziennikarzy. Jednak dopiero co jedna ze stacji radiowych podała informację o tym, że PIP zbadał sprawę i… nie znalazł żadnego (podkreślam żadnego) łamania przepisów praw pracowników - jak przyznaje Maria Kacprzak-Rawa rzeczniczka prasowa Okręgowej Inspekcji Pracy:
„Zbadaliśmy dokumenty firmy, wewnętrzne procedury, podejmowane działania i szkolenia pracowników. Nie stwierdziliśmy naruszenia praw pracowników.”
Przypomnę, Kamil Durczok był podejrzany o przewinienia bardzo dużego kalibru – w grę miało wchodzić molestowanie i mobbing. Tak w pierwszym artykule na ten temat we „Wprost” anonimowe źródło komentowało sprawę:
„Moje kłopoty z nim zaczęły się od tego, jak powiedziałam mu "nie". Któregoś dnia podszedł do mnie z tekstem: "Widzę, że nie masz majtek pod dżinsami. Jedziemy do mnie?". Rzucił też, niby w żartach: "Oprzesz się, suko, o ścianę, a ja wejdę od tyłu". Byłam tak zawstydzona, że mnie sparaliżowało.
Poszłam z tym do szefostwa. Wysłuchali, ale nic nie zrobili. Usłyszałam: jesteś dorosła, zrób z tym, co chcesz. Zrozumiałam, że nagłośnienie sprawy zostanie odebrane jako nielojalność wobec firmy. Dla szefostwa stacji stałam się gorącym kartoflem.
Mój oprawca robi karierę. Przeprowadza wywiady z najważniejszymi osobami w Polsce, ciągle kieruje dużym zespołem telewizyjnym. Ja odeszłam ze stacji. Chcę zapomnieć o sprawie. (...) Wiem, że inne dziennikarki miały z nim podobne przejścia. Niektóre robią dziś zaskakujące kariery.”
Do tygodnika wpływały coraz to nowe i działające na wyobraźnie zeznania kobiet, które znalazły się w podobnej sytuacji – tuż po tym jak świat dowiedział się, że sprawcą mógł być Kamil Durczok. Dziennikarz odszedł ze stacji, to zrozumiałe. Jednak mnie nurtuje podstawowe w tej chwili pytanie:
Po której stronie jest prawda?














