Zamknięte na cztery spusty siłownie, baseny, kluby, a także ograniczona działalność gastronomii spowodowała, że część przedsiębiorców stoi już na skraju bankructwa. Bez klientów i realnej pomocy nie będą wstanie przetrwać kolejnych dni. Dlatego radomscy przedsiębiorcy zaapelowali do rządu o pomoc. - Nie wiemy tak naprawdę jak długo to potrwa, jaka ta pomoc będzie nam zaoferowana i co mamy dalej w tej sytuacji zrobić, czy mamy się zadłużać przez następne trzy a może pół roku, czy jest jakiś plan działania - pytała w piątek Ilona Lipińska, Bezpartyjni Radomianie, jeszcze zanim premier Mateusz Morawiecki zapowiedział pomoc dla przedsiębiorców.
Puby, restauracje i kawiarnie, których działalność została ograniczona do zamówień na wynos i dowozów już odczuwa skutki wprowadzonego lockdownu. W październiku, kiedy premier ogłaszał decyzję o ograniczeniu działalności gastronomicznej motywował to m.in. tym, że w pomieszczeniach, gdzie znajduje się dużo osób na niewielkiej powierzchni dochodzi do częstszych zakażeń. Po dwóch tygodniach od wprowadzenia ograniczeń, przedsiębiorcy już liczą straty. - Zostaliśmy z ogromnymi kosztami, długami. Te pieniądze, które nam zaoferował rząd w poprzednim lockdownie, tak naprawdę nie wystarczają, żeby opłacić podstawowe rachunki związane z funkcjonowaniem lokalu: czynsz, media, nie wspomnę już o tym, żeby zapewnić pracę i wypłatę pracownikom - mówi pani Joanna, właścicielka kawiarni w Radomiu. - Mieliśmy 15 pracowników, których musieliśmy tak naprawdę pożegnać, mimo tego że to fantastyczni ludzie i bardzo dobrze się z nimi współpracowało - przyznaje.
Przedsiębiorcy podkreślają, że chcą pracować i chcą dawać pracę innym, ale jasno przyznają, że pomoc, którą otrzymują jest niewystarczająca, dlatego boją się o swoją przyszłość. - Nie jesteśmy zainteresowani takimi "ochłapami" jakie nam rząd oferuje, bo tak naprawdę nie jesteśmy w stanie się z tych "ochłapów" utrzymać i przeżyć ani godnie, ani jakkolwiek - twierdzi pani Joanna, właścicielka kawiarni w Radomiu .
Wojciech Zgorzelak, restaurator od ponad 20 lat przyznaje, że dziś nie ma racjonalnego planu na to, jak ma wyglądać przyszłość gastronomii. - Po wiosennym lockdawnie spróbowałem i utrzymałem praktycznie cały stan osobowy. Sprzedałem działkę, po to, żeby popłacić zobowiązania, które narosły przez te trzy miesiące. Każdy liczył na to, że lato pozwoli nam się odbić. Niestety to co zarobiliśmy latem w większości zasypało dziurę wiosenną, a dzisiaj jesteśmy na progu bankructwa. To, co się dzieje obrazuje sytuacja na ul. Żeromskiego, gdzie od ul. Tragutta do ul. Słowackiego jest ponad 40 lokali gastronomicznych a ponad 30 jest zamkniętych - mówi Wojciech Zgorzelak. - Ja mam dzisiaj zamknięty jeden lokal, firmę cateringową, którą żona prowadziła także zamknęliśmy. Na szczęście ona dostała pracę i powiedzmy, że starcza nam na podstawowe opłaty w domu. Ale szczerze mówiąc od dwóch tygodni jesteśmy "głęboko pod ziemią". Zaraz też będę w rozpaczliwej sytuacji, co mamy robić dalej - przyznaje restaurator.
W związku z trudną sytuacją restauratorzy apelują do mieszkańców. - Pamiętajcie o nas, bo bez waszych zamówień my nie przetrwamy - apelują.
Ze skutkami epidemii i wprowadzonymi z nią obostrzeniami musi zmierzyć się również branża eventowa, która praktycznie w obecnej sytuacji nie istnieje. - My nie mamy żadnej pomocy, bo ludzie mają umowy zlecenia, więc tak naprawdę, kiedy dostajemy zlecenie wtedy pracujemy. Od marca zostaliśmy zamknięci i tak naprawdę może trzy największe firmy eventowe w Polsce realizowały tylko koncerty dla TVP. Nic więcej, czyli reszta firm moich znajomych po prostu upadają - mówi Łukasz Leszczyński, przedstawiciel branży eventowej.
W piątek, 6 listopada odbył się również strajk samochodowy przedsiębiorców.
Napisz komentarz
Komentarze