Od razu mówię: tekst ten znawców tematu nie zainteresuje. Piszę go dla tych, którzy ludową muzykę kojarzą z obciachem, PRL-em i sztywnymi występami kilku pań na jakiejś gminnej scenie. Którzy nie dostrzegają, że wokół trwa jeszcze magia powoli umierającego świata. A zachować próbują ją dzisiaj ludzie młodzi, którzy organizują warsztaty, festiwale, albo takie imprezy jak w Przystałowicach.
"Muzyka ludowa była skutecznie obrzydzona przez natrętne PRL-owskie środki rażenia. Kiedy chodziłem do liceum, funkcjonowało między nami powiedzenie: "nie lubię chamstwa i góralskiej muzyki". Audycje folklorystyczne były regularnie nadawane Programie I Polskiego Radia o godzinie 13. Na dźwięk zajawki audycji "Z Kolbergiem po kraju" wszyscy wyłączali odbiorniki - mówił Grzegorz Ciechowski, który w ostatnich latach życia również odkrył magię prawdziwej ludowej muzyki.
Również, bo trzeba tu powiedzieć o Andrzeju Bieńkowskim, malarzu i etnografie, który dokonał rzeczy niebywałej - przez ponad 30 lat przemierzył tysiące kilometrów, ratując od zapomnienia kawał polskiej kultury - oryginalnej, dzikiej, niezwykłej. W Radomskiem, Rawskim, Łódzkim, później także Lubelskim Bieńkowski poszukuje instrumentów, odnawia je, rekonstruuje dawne kapele wiejskie, nagrywa ich muzykę, robi zdjęcia. 14 lat temu wydał album "Ostatni wiejscy muzykanci", rzecz absolutnie w Polsce przełomową.
"Nie miałem pojęcia o muzyce ludowej (...), nie potrafiłem odróżnić oberka od polki. Muzyka wsi kojarzyła i się raczej z uciesznymi przyśpiewkami i skocznymi, bez głębszego przesłania, oberkami. Zdumienie przyszło nagle, był to bodaj rok 1978, kiedy w audycji radiowej usłyszałem grę braci Metów ze wsi Glina i zatkało mnie. Nie przypuszczałem, że można grać z taką nie bywałą emocją. Dwaj bracia stawiali ścianę dźwięku, mazurek był piękny, ale może nie to było najważniejsze, bo gdzieś w tle odzywały się głosy, jęki, nawoływania, coś, co stwarzało wrażenie niesłychanego wysiłku i bólu tworzenia, jakiegoś wezwania z dawnego świata" - pisze na wstępie książki.
Bieńkowski nie tylko stworzył niezwykłą, wzruszającą, szczerą dokumentację życia wsi ostatnich dziesięcioleci. Przede wszystkim pokazał światu, że na wsiach - również tych wokół Radomia - do niedawna żyli, żyją jeszcze prawdziwi artyści, którzy na zniszczonych basach potrafią tworzyć prawdziwie jazzowe improwizacje, którzy - nie bez kozery - byli podejrzewani o czary i... którym żony suszą głowę o picie wódki i za głośne granie. Dziś ich tradycje próbują uratować młodzi ludzie, często z dużych miast. Grają, tańczą i są zapraszani na koncerty folkowe w całej Europie.
Oni właśnie stanowili większą część gości benefisu Tadeusza Jedynaka. A podczas imprezy odbył się premierowy pokaz filmu Andrzeja Bieńkowskiego pt. "Tadeusz Jedynak - muzykant". Bieńkowskiemu zresztą odśpiewano w uznaniu "100 lat", tak jak oczywiście solenizantowi.
A potem zaczęła się zabawa do białego rana. Zespoły zmieniały się jak w kalejdoskopie. Grali m.in. zespół Przystalanki z Przystałowic Małych, Tadeusz Jedynak i Władysław Kowalski, kapela Jana Kmity, kapela braci Pańczaków, kapela Lipców, kapela Niwińskich, Katarzyna Zedel, Paulina Kinaszewska, kapela Zdzisława Kwapińskiego. Kogo nie było, niech żałuje i przynajmniej obejrzy zdjęcia.
Dom Tańca na Facebook - TUTAJ
STRONA FUNDACJI MUZYKA ODNALEZIONA - TUTAJ
Sebastian Równy, Fot. Michał Sołśnia