Film jest bardzo udany, co dobrze wróży reżyserskiej karierze McQueena i aż ciekawość zżera, za jakie projekty zabierze się w następnej kolejności. "Zniewolony" to poruszająca historia, której nie należy porównywać do filmów typu "Django" Quentina Tarantino. Realistyczny i szczery do bólu ma za zadanie pokazania nam, kim stawali się ludzie w czasach niewolnictwa.
"Zniewolony" opowiada prawdziwą historię Solomona Northupa (Chiwetel Ejiofor), wolnego czarnoskórego mieszkańca północy Stanów Zjednoczonych, który w 1841 roku został porwany i wbrew swojej woli sprzedany na Południe jako niewolnik, gdzie spędził kolejnych 12 lat. Jako człowiek wykształcony i inteligentny musiał ukrywać się ze swoimi talentami, zmuszany jedynie do wykonywania poleceń swojego pana.
Co w filmie szczególnie zagrało, to aktorstwo. Solomon został zagrany bardzo przekonująco, jego tragedia jest bardzo wyczuwalna, podobnie jak beznadziejność sytuacji, w jakiej się znalazł. Chiwetel Ejiofor zdecydowanie ma szansę na Oskara w tym roku. A jednak nie sposób nie popaść w jeszcze większy zachwyt nad Fassbenderem, grającym tutaj zniewieściałego Edwina Eppsa, drugiego właściciela, do którego trafia Northup. Dawno nie było na ekranie tak złej i diabolicznej postaci, rozdartej pomiędzy żądzami a powinnościami, a przy tym całe swoje okrucieństwo usprawiedliwiającej naukami płynącymi z Biblii. Z pozostałych aktorów warto zwrócić uwagę na raczej pozytywnego pierwszego właściciela Solomona, pana Forda, granego przez Benedicta Cumberbatcha, który stara się ze swoimi niewolnikami postępować w porządku, na ile jest to możliwe. Lupita Nyong'o jako Patsey, czarnoskóra dziewczyna z niewoli, którą Epps ciągle zaczepia i molestuje, to kolejne aktorskie odkrycie. Film zaliczył też epizodyczny występ Brada Pitta, ale chyba nie wypadł on najlepiej. Wcielając się w poznanego przez Solomona abolicjonistę Samuela Bassa, Pitt tak jak w "Bękartach wojny", wysila się na dziwaczny akcent, który jak dla mnie brzmi zbyt dziwacznie i narażał aktora na śmieszność, tworząc zamiast wiarygodnej postaci, karykaturę.
Muzyczny motyw przewodni do filmu skomponował Hans Zimmer, jak zawsze wzorowo wywiązując się z powierzonego zadania. Utwór kumuluje w sobie wiele emocji towarzyszących na ekranie i nawet jeśli brzmi jak "Time" ze ścieżki dźwiękowej "Incepcji", jak to zauważyli niektórzy, nie można odmówić mu oryginalności i osobistego piękna. "Zniewolony" zachwyca także niesamowitymi zdjęciami i widokami. Co szczególnie lubię u McQueena, to że stara się wiele scen realizować w pojedynczych ujęciach. W "Głodzie" mieliśmy blisko dwudziestominutową rozmowę z księdzem pełną żartów, kłótni, opowiedzianych historii i wypalonych papierosów. Daje to wielkie możliwości do popisu dla aktorów. "Wstyd" szedł w podobnym kierunku. W "Zniewolonym" jest wiele scen dłuższych niż być powinny, ale jedna na długo pozostanie w pamięci. Mowa o momencie, w którym Epps wpada w szał i za rzekome nieposłuszeństwo Patsey, postanawia ją wychłostać. Kamera biega za aktorami, wędruje od twarzy do twarzy, a wszystko to trwa dobre 12 minut. Skupia wiele sprzecznych emocji i obejmuje wiele zebranych na placu osób, co niech świadczy o wybitności zarówno aktorów jak i samego reżysera, który potrafił wszystkim umiejętnie pokierować.
Główną bolączką filmu będzie zdecydowanie jego długość. To nie jest film akcji, a przedstawiane wydarzenia są bardzo rozwleczone w czasie. Trochę ponad dwie godziny spędzone w kinie mogą wydać się jak te dwanaście lat spędzonych przez Solomona na plantacji. Ale nie jest to też ogromny problem "Zniewolonego". Tak naprawdę film jest bardzo dobry i trudno przejść obok niego obojętnie.