Życie Llewyna (Oscar Isaac) do prostych nie należy. Najpierw jego partner z folkowego duetu rzucił się z mostu. Później nie odniósł oczekiwanego sukcesu solowego. Znajoma, z którą się ostatnio przespał, oznajmiła mu, że jest w ciąży. Wieczorami grywa w klubie. Ciągle bez przy duszy musi sypiać na sofie u znajomych. W dodatku zrządzeniem losu został zmuszony do pilnowania rudego kota, który ciągle próbuje mu uciec. Czy bohaterowi uda się wreszcie wyjść na prostą?
Nie. Choć film wydarzeniami obejmuje tydzień z życia Llewyna, od sceny pierwszej do ostatniej po prostu zatacza pełny krąg. Żaden problem nie zostaje rozwiązany, ale też być może nie musiał, gdyż nawet sami Coenowie, którzy napisali scenariusz i wyreżyserowali tą bardzo lekko opartą na autobiografii muzyka folkowego Dave'a Van Ronka historię, przyznają, że film nie ma jako takiej fabuły. W sumie mamy tu do czynienia z dość depresyjną opowieścią na granicy snu, utrzymaną w chłodnych barwach lutego 1961 roku. Llewyn błąka się po mieście szukając miejsca dla siebie. Ze względu na swój okropny charakter i zżerającą go, wywołaną zastojem w jego karierze, frustrację, tylko tworzy sobie kolejnych wrogów. A jednak historia ma też drugie dno, gdyż w rzeczywistości nie potrafi się pogodzić ze śmiercią swojego scenicznego partnera Mike'a, który był ich frontmanem i dbał o wszystkie sprawy. Bez niego Llewyn nie potrafi rozwinąć skrzydeł i ruszyć dalej. Żyje z dnia na dzień i coraz częściej myśli o porzuceniu kariery muzyka. Odbywa prawie niekończącą się podróż z Nowego Jorku do Chicago i z powrotem, która poniekąd stanowi dla niego punkt zwrotny, ale nawet z nową wiedzą nie za wiele potrafi zrobić...
It's a lesson too late for the learnin'
A jednak po tych wszystkich wydarzeniach końcowa scena różni się od pierwszej. Detalami, które mogą świadczyć, że bohater w rzeczywistości idzie do przodu, uwięziony w martwym punkcie swojej kariery, powtarzając ten cykl niczym bohater "Dnia Świstaka". Bo przecież udaje mu się w końcu rano złapać kota, zanim ten opuści mieszkanie, przez co obaj nie muszą już być zdani przez najbliższe dni na swoje towarzystwo, a wypowiedziane przez Davisa ostatnie słowa w filmie brzmią: "au revoir", co może wyrażać chęć lub natychmiastowe zerwanie z ciągnącą się za nim przeszłością. Ważnym elementem całej układanki jest wspominany rudy kot Ulysses (Odyseusz), który posiada bardzo symboliczne znaczenie dla całej opowieści. Można go utożsamiać z wieloma towarzyszącymi Llywenowi problemami. Trzymany na rękach ciągle stara się uciec, lecz prawie zawsze zostaje złapany. Jeśli więc będziemy utożsamiać go z nieżyjącym Mike'iem, widoczne będzie kurczowe trzymanie się przez Davisa swojej przeszłości, o czym film mówi nam zresztą prawie dosłownie w czasie zahaczającej u surrealizm podróży do Chicago, którą Llewyn odbywa z ciągle śpiącym Rolandem Turnerem (John Goodman) i milczącym Johnnym Five (Garrett Hedlund). Uciekając im, zostawia też za sobą kota, choć ich ścieżki przetną się jeszcze niejednokrotnie.
Au revoir?
Jak inne filmy braci Coen, "Co jest grane, Davis?" jest filmem dość specyficznym, który albo się z miejsca polubi albo znienawidzi. Lubię kino, w którym główny bohater odbywa duchową podróż w nieznane. I lubię ten film. Nawet jeśli nie potrafię stwierdzić czy bardziej mnie nudził swoją atmosferą, czy ciekawił, gdyż do samego końca nie wiedziałem, dokąd nas zaprowadzi, a większość z licznie granych w nim folkowych piosenek brzmiała dla mnie bardzo podobnie. Obsada aktorska jest solidna, podobnie jak wykonane przez aktorów piosenki, zwłaszcza lekkie i przyjemne "Five Hundred Miles" oraz humorystyczne "Please Mr. Kennedy". Miło było zobaczyć na ekranie chociaż na chwilę także Justina Timberlake'a i wiecznie wnerwioną na głównego bohatera Carey Mulligan jako Jima i Jean. Filmu jednak nie polecę... choć nie zabronię też spróbować. Wyłącznie na własne ryzyko.