GALERIA ZDJĘĆ POD TEKSTEM
22 września o godz. 10 w Sali Koncertowej Urzędu Miejskiego rozpoczęło się VII Radomskie Dyktando. Ortograficznego wyzwania podjęły się 133 osoby.
- Autorem dyktanda jest jak zwykle prof. Andrzej Markowski. Prace sprawdzali nauczyciele z radomskiego Stowarzyszenia Nauczycieli Polonistów oraz z Radomskiego Ośrodka Doskonalenia Nauczycieli - mówi dyrektorka Miejskiej Biblioteki Publicznej w Radomiu Anna Skubisz-Szymanowska.

- O dyktandzie dowiedziałam się od koleżanki. Zawsze chciałam wziąć udział w nim udział. Nie przygotowywałam się, postawiłam na żywioł. Bardzo lubię polskie łamigłówki ortograficzne. W szkole świetnie radziłam sobie z językiem polskim. Mimo zamiłowania do naszego języka ojczystego, nie studiowałam polonistyki. Z wykształcenia jestem ekonomistką - opowiada Renata z Radomia, jedna z uczestniczek sobotniego dyktanda
Jak wrażenia po dyktandzie? Zapytaliśmy jednego z uczestników.
- O dyktandzie dowiedziałem się w ostatniej chwili. W szkole średniej zawsze miałem problemy z ortografią. Przez udział w tym sprawdzianie chciałem się dowiedzieć, czy coś w tym aspekcie się zmieniło. Od znajomych słyszałem, że ubiegłoroczne dyktando było trudne. Mimo to, postanowiłem w tym roku wziąć w nim udział. Zadanie nie sprawiło mi większych problemów. Zresztą historia, którą stworzył prof. Markowski była interesująca - relacjonuje Paweł, student z Radomia.
Treść tegorocznego dyktanda:
Dawno temu w Radomskiem
Maurycy wszedł do pokoju, gdzie już poniekąd zniecierpliwiona czekała nań ciotka Eufrozyna, a stuku-puku jej hebanowej laseczki pobrzmiewało w takt słów.
- Słuchaj no, obieżyświacie i hałaburdo niecny, po wielokroć ci mówiłam, że zhulawszy się po świecie, powinieneś był zostać wreszcie, choćby na półpoście, u nas.
- Oj, cioteczko nierodzona, zostanę, ale będę nie za długo, tak ze dwa tygodnie, bo potem wielkanocne już przyjdą święta i zwarzyłbym wam humor swoją nachalnością i natręctwem.
- Ale, święta nie święta, dopiero poniewczasie zrozumiesz, że rodzina, nawet nie najbliższa, lepsza jest niż ta twoja nieradomska i co nieco podejrzana dwudziestkapiątka, z którą, chyba rad nierad, podróżujesz, a która co najrychlej bez wątpienia w tarapaty cię wpędzi.
- Gdzieżby tam, ciotuniu, już niezadługo sama się przekonasz, że ci moi
pół-Metysi, chociaż to nie Polacy, lecz tubylcy z Wyspy Wielkanocnej, nieźle zaaklimatyzowali się na południowym Mazowszu.
- Klituś-bajduś, półprzyszywany siostrzeńcze! Już przecież jasno widzę, że zaczynają nie dojadać i nie dosypiać. Wkrótce na pewno będą niedomagać, a poniektórzy mogą i niedowidzieć, i niedosłyszeć. Z resztą też będzie nie najlepiej, bo przecież nie znajdą tu tych wpółdojrzałych bulwocebul, których mają u siebie w bród, by się nimi kurować, gdy czują się nieswoi w niedomaganiach i quasi-chorobach, na które co i rusz zapadają w nie swoich krainach.
- I gdzież to widzisz zagrożenie? Żadne z nich nie jest lekkomyślne ani tym bardziej lekko ranne.
- A spójrzże na ich niewiasty. Jakimiż głosami już one śpiewają? Żadnego mezzosopranu nie usłyszałbyś, choćbyś nie wiem jak słuch natężał. Same kontralty – nawet wonczas, gdy śpiewają w tonacji c-moll te swoje niby-songi zadurzonych półdziewic!
- Toż taka ich natura, cioteczko! A schrypiały śpiew za najpiękniejszy uchodzi i wedle nich hardej dziewoi przystoi. Najniegrzeczniej byłoby to im wypominać…
Zasromała się po tych słowach cioteczka i, ni stąd, ni zowąd, suknię zawinąwszy, z pokoju wyszła. „Dalibóg, nie wiem dlaczego” – westchnął Maurycy i powrócił do swojej arcykompanii.