Gdyby przyszło panu określić w kilku zdaniach, kim pan jest, dałoby się to zrobić? Można tak streścić bogate życie Aloszy Awdiejewa?
- To najtrudniejsze pytanie dla każdego człowieka. Gdyby każdy mógł odpowiedzieć, kim jest, to byłby zupełnie inny świat. Człowiek zazwyczaj dokładnie nie wie, kim jest. Ma wyobrażenie o sobie zupełnie inne, życzeniowe, albo odwrotnie - potępiające swoje istnienie.
Może w takim razie - chociaż to też będzie trudne, bo to ponad 50 lat na scenie - spróbuje pan opowiedzieć o swojej drodze artystycznej.
- Kiedy kończyłem studia muzyczne, bardzo mi się podobała muzyka cygańska, rumuńska i żydowska. Później zresztą te studia rzuciłem; w ogóle nie wiedziałem, że będę muzykiem profesjonalnym. Zacząłem studiować filologię, anglistykę, ale ciągle miałem przy sobie gitarę. Jak przyjechałem do Polski, grałem w klubach studenckich. I ludziom się to podobało; chcieli, żebym grał. Zacząłem więc, powolutku, występować publicznie. W ten sposób trafiłem, w 1976 roku, do Piwnicy Pod Baranami. I tu już zaczęła się moja kariera profesjonalna. Piwnica jest jednocześnie taką giełdą artystyczną, gdzie różni ludzie się pojawiają. Zapraszali mnie do filmu, do telewizji i powolutku stałem się widocznym elementem polskiej sceny estradowej. Gram mniej więcej to samo; staram się ratować kulturę, która odchodzi, kulturę lat 20. i 30. zeszłego wieku. To jest bardzo ciekawa kultura - folklor miejski, piosenki cygańskie, romanse rosyjskie, piosenki żydowskie, kultury jidysz. Uwielbiam to, jest to mi bliskie, spotkałem się z tym w życiu, dlatego jestem szczęśliwy, bo robię to, co najbardziej kocham.
Mówił pan o folklorze, o powrocie do lat 20. i 30. Czy w 2016 roku ludzie potrzebują takiej twórczości. Czy nie jest tak, że nami zawładnął hip-hop, mocne brzmienia? Potrzebujemy piosenek, które zmuszają do myślenia?
- Ludzie są różni; niektórzy w ogóle nie potrzebują żadnej muzyki. Jeśli w ogóle można nazwać muzyką jakieś dub-dub, jakieś prymitywne dźwięki, których niektórzy słuchają po angielsku, nie znając słów, nie rozumiejąc poezji angielskiej... Można im to wybaczyć; tak zostali wychowani - nam nie przeszkadza, że słuchamy po angielsku, chociaż nic nie rozumiemy, a jednocześnie lubimy to. Niech tak będzie. W muzyce, w sztuce w ogóle, najważniejsza jest różnorodność. Okazuje się, że moja muzyka - jak niedawno grałem w Lublinie w filharmonii, ludzie wstali, bardzo im się podobało - płyty są bardzo popularne na rynku. Myślę, że ludzie potrzebują i tego, i tamtego. Ale są ludzie którzy - jak twierdzą - kochają to, co gramy; moja grupa jest im z jakiegoś powodu bliska, podoba im się. Wybieram piosenki, które mają jakąś wartość artystyczną i ludzie to słyszą.
Piosenki, które zmuszają do myślenia.
- Tak. I ludzie to rozumieją. To muzyka, która bezpośrednio wyraża różne emocje. Albo jest komiczna, śmieszna.
Przed panem koncert w Radomiu. Był pan w naszym mieście już kilkanaście razy, jest pan z nami, radomianami – mam nadzieję - zaprzyjaźniony. Jesteśmy jakąś szczególną publicznością?
- Oczywiście. Grałem tu wiele razy, mam wśród radomian wielu przyjaciół. Nie jest to dla mnie jakiś obcy teren.
Czego można życzyć komuś, kto jest artystyczną ikoną?
- Ikona ma strasznie nudne życie! Wisi i do niej się modlą. Ale sama ikona, tak mi się wydaje, też się strasznie nudzi. A tak poważnie czego można mi życzyć? Przede wszystkim zdrowia. Bo właśnie jestem trochę przeziębiony. Ale do 22 listopada na pewno będą już w formie. I zapraszam serdecznie wszystkich radomian do sali Radomskiej Orkiestry Kameralnej na mój koncert. Gwarantuję, że nikt, kto się zjawi, nie będzie żałował.
My również zapraszamy wszystkich na to wydarzenie, bo naprawdę warto.