
Przeglądając liczne portale ślubno-weselne można odnieść wrażenie, że organizacja tej „ jedynej i niepowtarzalnej imprezy”, przypomina rozmachem przygotowania do Euro 2012. Przedstawiciele domów weselnych bezradnie demonstrują zarezerwowane kalendarze; orkiestry chwalą się, że mają zajęte wszystkie soboty w najbliższej pięciolatce; kwiaciarnie ostrzegają, że bez wielomiesięcznego uprzedzenia dostaniemy co najwyżej wiązankę ze zwiędłych goździków a w cukierniach straszą nas wizją bardzo długiej kolejki oczekujących na tort.
Nic dziwnego, że młodzi ludzie planujący ślub wpadają w panikę. Szczególnie dotyczy to kobiet, które z natury przejmują się wszystkim bardziej niż faceci, w czym zazwyczaj „pomagają” życzliwe koleżanki snujące opowieści o przeszkodach czyhających na drodze do ołtarza. Dodatkową presję często wytwarza również rodzina, pragnąca by ceremonia na długo zapadła w pamięć bliższym i dalszym znajomym.
Czy organizacja uroczystości naprawdę jest aż tak skomplikowana i czasochłonna? Niedawno mogłem osobiście poszukać odpowiedzi na to pytanie. Kiedy pod koniec 2010 roku zdecydowaliśmy się z narzeczoną stanąć na ślubnym kobiercu, bardzo chcieliśmy, by ten moment nadszedł jak najszybciej. Jednak na początku pojawiły się wspomniane wyżej obawy, a wybrany przez nas termin – wrzesień 2011 r., wydawał się wówczas wytworem „myślenia życzeniowego”. – Damy radę – stwierdziłem z wrodzonym optymizmem, ale jak się okazało… miałem rację.
Już pierwsza wizyta w kościele utwierdziła nas w przekonaniu, że rezerwowanie dnia ślubu z wieloletnim wyprzedzeniem to duża przesada. Nawet w tak popularnej przez młode pary radomskiej katedrze mogliśmy bez problemów wybrać dogodną datę i godzinę. Równie sprawnie przebiegły negocjacje z restauracją, w której zaplanowaliśmy przyjęcie weselne. I nie był to „kolejny lokal z listy”, ale pierwsze odwiedzone miejsce, które uznaliśmy za optymalne dla realizacji naszych planów.
Kolejnym „strzałem w dziesiątkę” okazało się także spotkanie z DJ-em. Polecany przez znajomych muzyk spojrzał w terminarz i oczywiście okazało się, że 10 września nie ma żadnych planów. Podobnie jak fotograf, który wspaniale uwiecznił nasze wejście na nową drogę życia.
Zabrzmi to przedziwnie, ale tak demonizowane przygotowania do ślubu zajęły nam w sumie kilka godzin. Oczywiście na pewno by się wydłużyły, gdybyśmy zapragnęli urządzić wesele na 500 osób, w Łazienkach Królewskich i w asyście orszaku kawalerzystów, ale na szczęście żadne z nas nie miało takich „ambicji”. Nie w przepychu tkwi bowiem sedno sukcesu, co – mam nadzieję – potwierdzają goście naszego wesela. Tego też życzę wszystkim młodym parom przerażonym wizją organizacji ślubu.