"W nawiązaniu do ostatnich doniesień z linii „frontu wykonawca Żółkiewskiego – MZDiK” chciałbym się podzielić spostrzeżeniami w zakresie pojmowania przestrzegania prawa w MZDiK, którego, na nieszczęście chwilowo, byłem pracownikiem.
Na początku roku zostałem tam przyjęty próbnie na stanowisko pomocy biurowej, na podstawie badań wstępnych na to stanowisko i przeszkolenia w zakresie BHP.
Pierwszy dzień pracy upłynął miło, w biurze SPPN.
Drugiego dnia zostałem jednak oddelegowany na zupełnie inne stanowisko – do kontroli biletów w strefie płatnego parkowania. Zgłosiłem swojej kierowniczce, iż nie mogę pracować w tym trybie, gdyż nie tylko jestem zatrudniony na innym stanowisku, nieprzeszkolony, badania dopuszczające do pracy miałem robione w innym kierunku, ale przede wszystkim mój stan zdrowia nie pozwala na wykonywanie takiej pracy. Mam uszkodzony kręgosłup i rzepkę kolanową, co wyklucza ciągłe chodzenie i długotrwałe przebywanie w pozycji stojącej. Kierowniczka poradziła, aby rozmawiać z dyrekcją, bo to nie od niej zależy. Tego też dnia spotkałem się z wicedyrektorem Chojnackim, który wysłuchał mnie i kazał się skontaktować z dyrektorem Tkaczykiem. Niestety, nie udało mi się to – dyrektor nie odbierał telefonu, ani nie chciał umówić się na spotkanie.
Trzeciego dnia to samo. Po całym dniu pracy chodząc po strefie zacząłem ostro kuleć, prawie same ciekły mi łzy od przeszywającego bólu. Poszedłem do lekarki rodzinnej, która wypisała mi dwutygodniowe zwolnienie i skierowanie do mojego ortopedy. Następnego dnia złożyłem w MZDiK pismo na dziennik, w którym wytłumaczyłem, że nie mogę tak pracować: stanowisko nie to, badania nie te, przeszkolenie też nie to, jestem ogółem połamany i zwyczajnie nie mogę, pomoc biurowa to określone stanowisko, zapisane przecież w dokumentach. Ortopeda wypisał mi przedłużenie zwolnienia, łącznie kulałem około miesiąca z powodu stanu zapalnego w stawie kolanowym. W czasie zwolnienia próbowałem się dalej skontaktować z dyrektorem Tkaczykiem, który cały czas nie odbierał telefonu, a umówione oficjalnie spotkania zostały przez niego odwołane, o czym poinformowano mnie w sekretariacie - „bo skoro jest pan na zwolnieniu, to się dyrektor nie spotka”.
Po powrocie ze zwolnienia, kiedy zgłosiłem się do pracy na 8 rano, kierowniczka powiedziała mi, że dalej jestem przydzielony do wykonywania zadań niezgodnie z tym wszystkim, co opisałem powyżej, a dyrektor w żadnej mierze się moją sprawą nie zajął. Jednocześnie podsunęła do podpisania zakres obowiązków służbowych, w którym jak byk stało „pomoc biurowa”, zaś w treści już regularny kontroler, jak dobrze kojarzę, również z utrzymaniem porządku w strefie. Odmówiłem podpisania i oświadczyłem, że nie ma sensu się męczyć, przedłużę zwolnienie lekarskie i złożę wypowiedzenie, gdyż dalej miałem do tego podstawy, umowa na czas próbny mi się zaraz skończy i nie będę się z nikim więcej szarpał skoro mnie nie chcą. Tego samego dnia złożyłem skargę do Państwowej Inspekcji Pracy, około godziny 14 przyniosłem do MZDiK wypowiedzenie swojej umowy oraz zwolnienie lekarskie ciągłe do końca wypowiedzenia umowy. Jakież było moje zdziwienie, kiedy ok. godziny 16 zadzwonił dzwonek do drzwi. Była to pracownica MZDiK z (chyba obstawą) panem kierowcą, która przyszła oto wręczyć mi zwolnienie dyscyplinarne.
Pod koniec maja przyszła odpowiedź z PIP, iż potwierdzają wszystko to, co opisałem w skardze. Że byłem przyjęty na inne stanowisko niż praca, którą kazano mi wykonywać, nie zostałem do tego odpowiednio przeszkolony, badania wstępne też tego nie uwzględniały i pismo, w którym informuję dyrekcję o stanie zdrowia też zarejestrowano. Na dodatek poinformowali, że inni pracownicy mieli podobnie, MZDiK nie przygotował kart oceny ryzyka dla pracowników w strefie itd.
Do sądu się nie odwołałem – nie miałem ochoty kopać się z koniem dla idei, bo to przecież o ideę chodziło, pieniędzy i tak bym nie ugrał. Co z tego, że w PIP stwierdzają niezgodne z prawem działania, MZDiK sobie rzucił bezpodstawnym zwolnieniem dyscyplinarnym, mimo, że umowę sam wypowiedziałem, poszedłem na zwolnienie i niczym nie zawiniłem. Nie o to chodzi w tym liście.
Chodzi bowiem o zasadnicze pytanie – czy w dzisiejszych czasach człowiek idąc do państwowego urzędu, może oczekiwać przestrzegania swoich podstawowych praw, zagwarantowanych ustawami? Czy może w takim MZDiK mogą sobie je łamać ile wlezie? Może z urzędu robi się prywatny folwark? W kontekście przytoczonej na początku afery, patrząc przez pryzmat mojej sprawy, śmiem wątpić, aby interes gminy i mieszkańców był właściwie reprezentowany przez kierujących MZDiK, jak również aby ci właśnie ludzie gwarantowali swoimi postawami przestrzeganie prawa, a nie zwykłą prywatę. Choć skoro o prywacie mowa to przyznam ze swojego doświadczenia, że w żadnej prywatnej firmie, w której pracowałem, nikt nie łamał prawa w tak perfidny sposób, udając, że nic się nie dzieje. Pan dyrektor zatem nie tylko może zjadać kartki, ale w MZDiK z ustaw być może korzystają również w toalecie".
Tymczasem Miejski Zarząd Dróg i Komunikacji w Radomiu już wydał specjalne oświadczenie w tej sprawie. Oto jego treść:
"Zazwyczaj nie omawiamy publicznie spraw dotyczących byłych pracowników, skoro jednak zostaliśmy wywołani do tablicy przez autora listu opublikowanego w radomskich mediach, w jego przypadku zrobimy wyjątek.
Umowę o pracę z tą osobą rozwiązaliśmy dyscyplinarnie, czyli w trybie artykułu 52 Kodeksu pracy, w związku z ciężkim naruszeniem obowiązków pracowniczych. Autor listu zataił stan swojego zdrowia przed lekarzem przeprowadzającym badania wstępne oraz przed pracodawcą. Powodem dyscyplinarnego zwolnienia była również złożona przez niego na piśmie odmowa wykonywania obowiązków służbowych oraz niestawienie się do pracy.
Zgodnie z protokołem z kontroli Państwowej Inspekcji Pracy, przeprowadzonej w kwietniu 2014 roku, nie stwierdzono naruszeń w zakresie ocen ryzyka zawodowego dla stanowisk pracy w MZDiK, zalecono nam natomiast, abyśmy w przypadku kontrolerów pracujących w Strefie Płatnego Parkowania Niestrzeżonego połączyli oceny ryzyka zawodowego dla pracowników biurowych i technicznych, praca ta ma bowiem mieszany charakter.
Jesteśmy zdziwieni, że autor wspomnianego listu nawet nie próbował skorzystać z możliwości dochodzenia swoich racji w Sądzie Pracy. To pozwala nam sądzić, iż miał świadomość, że sprawę taką niechybnie by przegrał. My natomiast list opublikowany w mediach traktujemy jako wyjątkowo żenującą próbę naruszenia dobrego imienia naszej instytucji. Informujemy też, że sprawa ta znajdzie swój finał w sądzie".