Pod koniec września 1942 roku na stacji kolejowej w Rożkach koło Radomia doszło do wymiany ognia między żołnierzami AK i patrolem niemieckiej policji bezpieczeństwa. Na miejscu okupanci znaleźli dwa pistolety „Vis", zmontowane nielegalnie w radomskiej Fabryce Broni. W następnych dniach Niemcy przeprowadzili w Radomiu i okolicach masowe aresztowania, zatrzymując blisko 100 osób – w większości zaangażowanych w ruch oporu. W tym 11 członków rodziny Bożeny Winczewskiej.
- Moja rodzina była silnie związana z działalnością Armii Krajowej i zaangażowana w walkę za ojczyznę. Mózgiem operacji tu w Radomiu była moja babcia Stanisława Winczewska (52 lata). To ona koordynowała działania, a na zapleczu swojego sklepu przy ul. Słowackiego miała skład broni dla AK-owców – opowiada Bożena Winczewska.
ARESZTOWANIA I TORTURY
Pani Bożena wie z opowiadań rodziny, w jakich okolicznościach został aresztowany jej ojciec. Ona wówczas była niespełna trzymiesięcznym niemowlęciem, jej starsza siostra Barbara miała 3 lata.
Zatrzymane osoby przewieziono do katowni przy ulicy Kościuszki. Tam przez ponad dwa tygodnie odbywały się codzienne przesłuchania. Następnie wyrokiem niemieckiego sądu 50 osób zostało skazanych na śmierć.
„Pokazowe” egzekucje odbyły się w dniach 12-15 października 1942 roku przy ulicach Kieleckiej i Warszawskiej w Radomiu, a także na terenie Fabryki Broni oraz w podradomskich Rożkach.
- W tych dniach zginęło 11 członków mojej bliższej i dalszej rodziny. To byli młodzi, wykształceni ludzie. Radomska inteligencja. Okupanci powiesili moją 52-letnią babcię Stanisławę i jej synów. Mojego ojca Henryka Winczewskiego, a także jego 26-letniego brata Jana i jego 23-letnią żonę Adę, która wówczas była w ciąży. Zginęła również 19-letnia Lena Szostak, powiązana z moją rodziną, a także bratanek mamy Tadeusz Kozerski, student AGH – opowiada przez łzy Bożena Winczewska. - Aresztowali również najmłodszego syna babci, niespełna 14-letniego Józka. Rok później został zastrzelony w więzieniu. Moja rodzina jeszcze długo była represjonowana.
Bożena Winczewska twierdzi, że zaraz po tej tragedii życie uratował jej doktor Adolf Tochterman.
- Upozorował, że z siostrą jesteśmy chore na tyfus (Niemcy bali się tej choroby) i pod takim pozorem wywiózł nas do Krakowa. Przez dwa lata wychowywał nas stryj, jedyny żyjący brat ojca wraz z żoną. Zresztą w późniejszym życiu również wiele razy nam pomagał – wspomina pani Bożena.
ŻYCIE PO RODZINNEJ TRAGEDII
Bożena Winczewska nie chce mówić o losach swojej matki, która nigdy nie pozbierała się po tragedii i nie wróciła do pełni sił. - W 1942 roku praktycznie straciłam obydwoje rodziców – ucina. Wychowaniem jej i starszej siostry zajęły się ciotki.
Pani Winczewska nie chce również wracać do bolesnych wspomnień z jej dorosłego życia.
- Najpierw straciłam męża, a później dwóch synków. Zostałam sama. Tak sobie czasem myślę, że dziwny jest ten mój los – opowiada.
Cztery lata temu ciężko zachorowała na nowotwór, przeszła trudną operację. Nie była w stanie samodzielnie żyć, wówczas poprosiła o pomoc zaprzyjaźnionych ludzi z miasta. Pomogli jej, zamieszkała w Domu Pomocy Społecznej im. św. Kazimierza, gdzie przebywa do dziś. Tu stara się stworzyć sobie namiastkę domu, w jej pokoju otoczona jest starymi fotografiami bliskich i książkami, które uwielbia.
- Ciężko było mi się tutaj odnaleźć. Bardzo pomogła mi terapeutka Małgorzata Murza oraz pani Elżbieta Maroszek, a także personel domu. Zaprzyjaźniłam się również z moją współlokatorką Olą, to bardzo dobry człowiek – mówi Bożena Winczewska.
ABY PAMIĘĆ O JEJ RODZINIE PRZETRWAŁA
Pani Bożena pielęgnuje pamięć o swoich bliskich, chce żeby ludzie pamiętali o tamtych wydarzeniach. Często bierze udział w spotkaniach, których tematem jest historia naszego miasta.
- Jestem dumna, że pochodzę z rodziny, dla której ojczyzna była najważniejsza. Idąc na szubienicę moi bliscy krzyczeli: „Niech żyje Polska niepodległa!”. Byli prawdziwymi patriotami, chcę aby o nich pamiętano – wyjaśnia.
Dzięki m.in. jej staraniom jedna z ulic naszego miasta nosi nazwę Rodziny Winczewskich.