Del Toro postawił sobie jasny cel: stworzyć film, który każdy z nas chciałby zobaczyć, kiedy miał 11 lat i bawił się zabawkowymi robotami. I tak zrodził się „Pacific Rim”, który oddaje hołd filmom pokroju „Godzilli”, które niegdyś królowały w kinach, działały na wyobraźnię i przyciągały miliony widzów. Na dnie Pacyfiku otworzył się portal, przez który przechodzą do naszego świata ogromne potwory Kaiju. Zjednoczona wystawiła do walki roboty zwane Jeagerami, kierowane przez dwóch pilotów połączonych neuronowo. Walki trwały kilka lat i pomimo początkowych zwycięstw Jeagerów, kolejne przybywające Kaiju stawały się coraz silniejsze i groźniejsze, z czasem przechylając szalę zwycięstwa na swoją stronę. Ostatnią szansą dla przetrwania rasy ludzkiej jest plan Stackera Pentecosta, który zgromadził w Hong Kongu wszystkie pozostałe i sprawne Jeagery oraz ściągnął na miejsce najlepszych pilotów, jacy pozostali przy życiu. A wśród nich i głównego bohatera, Raleigha Becketa, który nosi w sobie traumę z przeszłości, podobnie jak jego nowy partner w walce.
Tyle o fabule, bo to nie ona gra tutaj
pierwsze skrzypce. najważniejsze są niesamowite efekty specjalne. Walki mecha z potworami są epickie, na wielką skalę, zarówno na
morzu, jak i na lądzie. I nie ma z nimi takiego problemu, jaki był z
„Transformersami” Michaela Baya, gdzie w czasie scen akcji kamera
przez cały czas robiła wszystko, abyśmy zobaczyli jak najmniej.
Każdy Jeager jest inny, nosi znamiona kraju, jaki reprezentuje i
ochrania, podobnie jak i każdy Kaiju – są jedyne w swoim rodzaju,
wydają się mieć duszę i osobowość, swoje słabe i mocne strony.
Zaś muzyka Ramina Djawadiego idealnie podkreśla wydarzenia na
ekranie i podjudza nas do krzyków: „Tak jest! Dawaj dalej!
Atakuj!” Także możliwość obejrzenia filmu w 3D pozytywnie
potęguje wszystkie doznania, gdyż trójwymiar został wykonany tu
nad wyraz dobrze.
Zgrzyty filmu: fabuła – jest zdecydowanie sztampowa. Zresztą nikt chyba nie myślał, że będzie to film o jakiejkolwiek głębi i przekazie. Mamy jednak bohaterów i problemy, z którymi zmagają się na ekranie, nie tylko w czasie walki z potworami. Ale dla gatunku, który pełnymi garściami czerpie z japońskich filmów animowanych, jest to cecha charakterystyczna, aby mieć właśnie taki szablonowy zbiór głównych postaci. Mamy przystojnego głównego bohatera, którego nie sposób nie lubić i z którym każdy może się utożsamiać, mamy ładną dziewczynę, która darzy go sympatią i dowódcę, który, choć stara się być twardy i nie okazywać żadnych uczuć, na swój sposób opiekuje się wszystkimi. Zabrakło czasu na pokazane pilotów innych Jeagerów niż główny – amerykański Gipsy Danger. W zasadzie w miarę rozwinięto tylko kwestię załogi z Australii, która pilotuje najszybszego Striker Eureka. Ale dwa pozostałe: należący do Rosjan, ciężki i potężny Cherno Alpha oraz trójręki, a więc pilotowany przez aż troje rodzeństwa z Chin Crimson Typhoon, potraktowano zdecydowanie po macoszemu.
A jednak film ogląda się bardzo
przyjemnie. Spora w tym zasługa głównych aktorów, zwłaszcza
sympatycznego Charliego Hunnama (serial „Synowie Anarchii”),
surowego, choć niepozbawionego charyzmy Idrisa Elby (serial
„Luther”, „Prometeusz”), miło było również zobaczyć
etatowego weterana ról drugoplanowych Rona Perlmana w przekomicznej
roli handlującego na czarnym rynku organami pochodzącymi z Kaiju.
Sporą dawkę humoru zapewniają także słowne potyczki pomiędzy
dwójką filmowych naukowców: pełnego energii i pomysłów biologa
Newtona Geiszlera (Charlie Day) oraz nieco stetryczałego matematyka
i fizyka dr. Gottlieba (Burn Gorman). Nie jest to jednak film dla
wszystkich. Przed jego obejrzeniem trzeba się zastanowić, czego się od filmu wymaga, bo w zasadzie jedyne, czego można od
„Pacific Rim” oczekiwać i wymagać, to niezobowiązująca
rozwałka.
Tomasz Woźniak