Afera podsłuchowa
odniosła jeden pozytywny skutek – w redakcji zaczęliśmy się
zastanawiać nad kulturą języka.
- Co by było, gdyby nas nagrali? – spytaliśmy się samych siebie i wyszło na to, że przekleństw na tych taśmach byłoby równie dużo, jak w rozmowach jaśnie nam panujących.
W normalnych warunkach sama świadomość używania słów uznawanych powszechnie za obelżywe pewnie nie byłby dla nas tak deprymująca. No, ale właśnie „Wprost” rozpoczęło serię publikacji nagrań spod kawiarnianego stolika i pojawił się problem. Bo teraz, jeśli klniemy, to nie klniemy jak szewc, nie klniemy tak sobie, nie klniemy siarczyście, dosadnie, na czym świat stoi czy w żywy kamień. Nie. Teraz my klniemy jak Rostowski, bluchamy jak Nowak, rzucamy mięsem jak Sienkiewicz. I to jest dopiero obciach!
Choć może mieć to pewien walor wychowawczy. Gdyby jeszcze tydzień temu żona mi powiedziała: „Kochanie, nie mów tak brzydko”, zapewne przestałbym określać rzeczywistość niemiłym słowem, ale tylko na chwilę. A teraz może mi powiedzieć: „Ależ ty klniesz! Jak Sikorski!” i pozamiatane – do końca roku nawet „motyla noga” nie przejdzie mi przez usta.
Nie, żebym bardzo żałował; uważam po prostu, że przekleństwa stanowią nieodzowny element języka i niekiedy zabawnie jest ich użyć. Czasami nawet warto. Co potrafią docenić pisarze.
„Jeszcze przyjdzie tu po nas anioł z powietrzną trąbą./ Sprawi, że pewnego pięknego dnia wypierdolą nas z pracy./ Zabiorą nam mieszkania./ Odejdą od nas żony./ Będą się dziać rzeczy straszne./ I znów staniemy się wolni”.
Czyż ta wspaniała fraza Jacka Podsiadło brzmiałaby równie dobrze, gdyby napisał „Sprawi, że pewnego pięknego dnia wyrzucą nas z pracy”? „Zwolnią nas”? Dadzą nam wypowiedzenie”? No, nie brzmiałaby.
Zawsze, gdy mowa o przekleństwach, przypomina mi się, jak Marek Hłasko wspominał Bohdana Czeszkę – człowieka, który w swojej prozie używał czystego, pięknego języka, a do kelnerki potrafił powiedzieć „Niech pani mi da tej w d... j... wody. Jestem sp... jak k...”.
Banalna to konstatacja, że kląć – tak, jak pić – trzeba umieć. Ja dziś chciałbym dodać do tego, że trzeba też wiedzieć z kim się klnie. Tak zresztą, jak i pije.
A mówię o tym zainspirowany widokiem minionego weekendu, kiedy to posłanka i kandydatka na prezydenta Radomia Marzena Wróbel szła deptakiem w grupie kilkuset młodych mężczyzn. Grupa wydawała z siebie (między innymi) okrzyk „Zawsze i wszędzie policja j...a będzie!” (część krzyczała, że j...a będzie milicja). Policja eskortująca krzyczących, zamknięta w pancernej nysce, z godnością nie reagowała. Co mnie wydaje się bardzo zabawne.
Ale całkiem poważnie i bez żartów chciałbym posłankę Wróbel spytać, czy podziela zdanie młodzieży, z którą maszerowała. Dla mnie to ważne. Według mnie policja jest wielce pożyteczną instytucją, więc przed wyborami chciałbym wiedzieć, czy – kiedy już posłanka zostanie prezydentem miasta - będzie j...ć policję i ewentualne w jaki sposób.
A przy okazji, jako że
nie chcę, żeby uczestnicy marszu przyszli pod moje okna, spieszę
ich zapewnić, że w pełni zgadzam się z większością głoszonych
przez nich haseł, w tym „Raz sierpem, raz młotem, czerwoną
hołotę!” i „Precz z czerwoną demokracją!”. A już
najbardziej przypadło mi do gustu „Rząd do roboty za 1400 zł!”.
Niestety, muszę jednocześnie stwierdzić, że to ostatnie życzenie jest kompletnie nierealne. Ludzie, którzy dzisiaj udają, że rządzą tym krajem, dopełniać będą żywota w swoich drogich willach, a jedynym ich wysiłkiem będzie wygłoszenie od czasu do czasu jakiejś światłej prelekcji. Tak jak prezydent Kwaśniewski... A propos – zauważyliście, że nagle znikło zainteresowanie mediów sprawą pochodzenia jego wielkiego majątku? Wszystko przykryła afera rozpor... O, pardon - podsłuchowa. Ach, ci zapominalscy dziennikarze...