SZUKAMY MENDY, CZYLI O MEANDRACH EWOLUCJI W GRAJDOLE
Kiedy ostatnio próbowaliśmy – bez sukcesów - spytać radnego Pacholca o to, czy nie głupio mu, że jego firma zarabia na miejskich zamówieniach, odrzekł on dziennikarzowi: - A pan ma jakąś taką mendę, która chodzi, węszy i szuka bzdurnych rzeczy...
Jak rozumiem, radny raczył odnieść się w ten sposób do naszego źródła informacji (żeby nie powiedzieć „informatora”) o kolejnych nierdzewnych konstrukcjach zakupionych za samorządowe pieniądze.
Gdy usłyszałem tę wypowiedź, pomyślałem sobie, jak bardzo niesłusznie i niesprawiedliwie traktowane jest i samo szlachetne zwierzę, zwane także pieszczotliwie mendoweszką, i ci którzy jej nazwą są obdarowywani.
Zacząć by należało od tego, że gatunek pthirus pubis liczy sobie już grubo ponad 3 miliony lat – przez ten czas musiał nabrać sporo doświadczenia i zdolności adaptacyjnych, więc trochę szacunku chyba mu się należy.
Już sam fakt, że badania omawianego przez nas pasożyta są wykorzystywane do rekonstrukcji historii ewolucyjnej człowieka, o czymś świadczy. Losy człowieka i – przepraszam za wyrażenie – mendy są ze sobą nierozerwalnie związane, krzyżują się, często się najwyraźniej ze sobą schodzą i splatają i nie ma co na tę symbiozę wybrzydzać. Tak, tak – symbiozę. Bo stawiam tu śmiałą tezę, że nazywanie mendoweszki pasożytem jest jednak stanowczo na wyrost. Stawiam tezę, że jest ona dla nas – homo sapiens – niezwykle pożyteczna, że uczy nas czegoś, że daje nam coś - ta menda – z siebie. Przykład pierwszy z brzegu: paląca potrzeba iskania, która – co często oglądamy w zoo u człekokształtnych – przekształca się szybko w niezwykłą sprawność paluszków. Któż udowodni, że to nie dzięki mendzie stworzyliśmy koło, łupane ostrze, dzidę, sierp i młot?
Ale powiedzmy tu o bardziej niewymiernych – przez to może tak często niedocenianych – korzyściach z działalności mendoweszek.
Ileż to razy rzuciliśmy z niepotrzebnym wzburzeniem: „ależ z niego/niej menda!”, nie zastanawiając się, czy (czemu tego nie przyjąć?) rzeczona jednostka nie chciała dobrze. Nie zastanawiając się, że efekty rzeczonej mendowatości mogą być per saldo pozytywne. Że może nam ta mendowatość wyjść na dobre. Czyż radny Pacholec nie nauczył się dzięki mendzie (która w dodatku chodzi i węszy ; nowy gatunek?) czegoś o zamówieniach publicznych?
Ja np. w miniony piątek wieczorem przy piwie rozmawiałem sobie – nie szczędząc żalów - z kilkoma dziennikarzami o współpracy z radomskimi rzecznikami prasowymi. A już w poniedziałek rano rzecznicy dzwonili do mnie z pretensjami. Mogłem sobie przecież od razu pomyśleć: „Ach, co za menda mnie sprzedała!” Mogłem wszcząć intensywne poszukiwania rzeczonej, metodą iskania. Ale nie, powstrzymałem negatywne emocje. Ale nie, najpierw się zastanowiłem: przecież dzięki źródłu informacji rzeczników – które to źródło w pierwszym odruchu nazwałbym mendą - wiem już, z kim lepiej nie pić piwa! A z kim lepiej pić. Czyż nie jest to wiedza bezcenna?
Oczywiście, istnieje jakieś ryzyko, że w pewnym momencie okaże się, iż w Radomiu tego piwa w ogóle nie ma z kim pić. Ale – umówmy się – ja w to nie wierzę. No, chyba nie wszyscy chcą być mendami.