15 lipca - upragniony dzień wyjazdu do Francji. Samanta cieszyła się na spotkanie z rodziną. Któregoś dnia pojechali na basen, cały dzień spędzili na dworze. Wieczorem dziewczynkę zaczęła boleć głowa. Początkowo rodzina myślała, że to z powodu słońca. Niestety, mijały dni, a było coraz gorzej. Kryzys nastąpił kilka dni później, w środku nocy. Samanta trafiła do szpitala i już pierwsze badania pokazały, że z dziewczynką dzieje się coś złego. „Zdrowe dziecko ma ok. 10-20 tysięcy krwinek białych. Moje dziecko miało ich ponad 600 tysięcy!” - czytamy na stronie siepomaga.pl, na której prowadzona jest zbiórka pieniędzy na leczenie.
Lekarze musieli działać od razu. Już o 3 w nocy karetka na sygnale zawiozła Samantę do Tuluzy, na onkologię. „Dowiedziałam się o wszystkim następnego dnia rano, gdy zadzwonili ze szpitala. Zostawiłam wszystko i właściwie tak jak stałam, pierwszym lotem poleciałam do córeczki. Nie pamiętam drogi, chyba całą przepłakałam. To był koszmar, którego nie życzę żadnemu rodzicowi… Bardzo pomogli nam lekarze i personel z francuskiego szpitala. Wszystko spokojnie nam wyjaśnili, załatwili tłumacza, opowiadali Samancie o wszystkim, co się będzie z nią działo. I najważniejsze - dostaliśmy nadzieję, że ten nowotwór uda się pokonać! Mieliśmy spędzić tydzień w szpitalu, a potem pojechać do Polski na chemioterapię. Niestety, choroba postanowiła pokrzyżować nasze plany.
Byliśmy już na lotnisku, do ostatniej chwili pod opieką medyczną. Córeczka na wózku inwalidzkim, pełna gotowość do startu. Chwilę przed wejściem na pokład zbladła, opadła z sił, zaczęła wymiotować. Tłumaczyliśmy sobie, że to tylko chwilowe, że przez stres, że za kilka godzin będziemy w szpitalu w Warszawie, gdzie już na nas czekali. Miało być już dobrze… Po wejściu na pokład było tylko gorzej. Leciała mi przez ręce, nie miała już nawet czym wymiotować, tylko torsje raz za razem wstrząsały jej wymęczonym ciałem. Po rozmowie lekarzy, pilota i stewardessy zapadła decyzja - Samanta musi jak najszybciej wracać do szpitala. Znowu karetka na sygnale. Nie wróciliśmy do kraju, musieliśmy zostać na pierwszy etap chemii we Francji…” - opowiada dalej pani Sylwia.
Jak przekonuje mama dziewczynki opieka we francuskim szpitalu jest na najwyższym poziomie. „Niestety, jesteśmy daleko od domu, od bliskich, od młodszego rodzeństwa Samanty. I co najważniejsze - nie stać na na leczenie tutaj… NFZ pokrywa 80% kosztów. Resztę musimy zapłacić sami. Przy leczeniu onkologicznym to kwoty sięgające nawet kilkuset tysięcy złotych! Mamy kosztorys na trzy miesiące - tyle będziemy musiały tu zostać w najgorszym wypadku. Chcemy jednak wracać do Polski jak najszybciej” - mówi pani Sylwia.
Samantę czeka 2,5-letnie leczenie, a najpierw półroczna całkowita izolacji. Młodsze dzieci muszą się przeprowadzić do dziadków, bo każda, najmniejsza infekcja może doprowadzić do śmierci.
Samanta jest wzorową uczennicą, czwartą klasę ukończyła z czerwonym paskiem. kocha aktywność, jazdę na rolkach. Uwielbiała pomagać słabszym - była wolontariuszką.
Do kwoty niezbędnej na leczenie brakuje jeszcze niecałe 140 tys. zł
Wpłat można dokonywać poprzez stronę siepomaga.pl - poniżej.